Historia powstania płaszcza jest długa i przepełniona niepewnością, obawami, stresem i tęsknotą. Dziwne to, prawda? Rodzi się pytanie-dlaczego? Odpowiedź jest bardzo prosta. Otóż dawno temu dostałam wełnę. Cudowną, prawdziwą, szarą wełnę w ilości dającej wiele możliwości. Radość moją można sobie tylko wyobrazić. Kochającym tkaniny nie trzeba tłumaczyć, że czułam się jakbym posiadła "skarb". Oczywiste więc było, że muszę uszyć z niej coś dobrego, że nie mogę zepsuć takiej tkaniny. I tak się to właśnie zaczęło. Wełna cieszyła oko i czekała... aż będę pewna co z niej uszyję. I stąd te emocje. Bo kiedy już miałam na nią pomysł, okazywało się, że to jeszcze nie to. Były już przygotowane formy, była tęsknota, żeby już ją nosić, ale ciągle nie było pewności. Aż w końcu wertując swoje burdy zobaczyłam GO i olśniło mnie. Wiedziałam od razu, że ten model i moja wełna stworzą duet idealny :) i tak oto nareszcie jest. Mój ukochany płaszczyk.
A znalazłam go w burdzie 9/2010, model 120.
Ten uszyty przeze mnie wygląda tak:
Mój płaszcz różni się jednak nieco od oryginału. Nie ma napy, nie ma otwartych szwów i jest cieplejszy! Bo po pierwsze jest wełniany, a po drugie jest podszyty pikówką. I chłód mi nie straszny! :) Kołnierz w tym modelu ma cudowną zaletę-idealnie się wykłada. Dzięki temu można go nosić na dwa sposoby i to jest wielki plus! Natomiast moje przedsięwzięcie ma jeden minus... krojąc płaszczyk było mnie ciut więcej. Skrojony chwilę czekał... a jak dostałam kopa i musiałam go uszyć JUŻ, to szyłam bez przymierzania. Bo mi się spieszyło. I mam wrażenie, że mógłby być odrobinkę węższy, zwłaszcza w ramionach, ale przecież to nie problem :) W zasadzie bardzo dobrze się w nim czuję. I o to chodzi chyba. I jak?
Jeszcze jeden wielki plus to to, że jest leciutki! I mogłabym go nosić wszędzie! Jestem happy :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz